...albo kwanty, albo motyka...
Podjęłam pracę w urzędzie dawno temu – zanim powstała służba cywilna w tym kształcie, jaki znamy dzisiaj. Miałam zamiar popracować rok, żeby zdobyć jakieś doświadczenie, a potem zająć się czymś innym. Los jednak chciał inaczej – w trakcie tego roku spotkałam mojego męża, trzeba było remontować dom po dziadkach i nie miałam głowy do szukania pracy. Więc zostałam do dziś, bo zawsze było coś ważniejszego niż ta zmiana. Nie ukrywam, że duże znaczenie w decyzji o pozostaniu w urzędzie miało moje życie prywatne – dwójka małych dzieci i starsza osoba którą się opiekowałam mocno ograniczały moją dyspozycyjność. Stąd też wiem, że w przypadku kobiet ten argument jest bardzo istotny. Nie wiem, czy tę samą decyzję podjęłabym dzisiaj. Czasy się mocno zmieniły. Raczej gdybym wtedy miała dzisiejsze kwalifikacje i stałe łącze internetowe zdecydowałabym się na jakąś inną opcję. W tamtym momencie i w tamtych realiach nie widziałam innego wyjścia.
Warunki pracy przez te wszystkie lata mocno się zmieniały. Nie ukrywam, że miałam szczęście do przełożonych (bo z tym bywa różnie) – a jeśli mowa o warunkach pracy, to jest to element bardzo istotny. Na warunki lokalowe osobiście narzekać nie mogę, lubię swoich współpracowników, sprzęt jaki mam też mi odpowiada – ale zawsze wiedziałam, czego chcę i może potrafiłam przekonać do swojej wizji. A może to efekt długotrwałych bojów (np. z użytkownikami licencji które mi były potrzebne non stop, a im raz w miesiącu…). Oczywiście, zawsze mogłoby być lepiej, tylko odkąd pamiętam zawsze brakowało pieniędzy. Może kiedyś jednak w mniejszym stopniu niż obecnie. A może po prostu mimo wszelkich starań perspektywa z której patrzy kierownik jest inna niż ta, z której patrzy pracownik. Mimo tego, że mam dość trudny charakter wiele moich pomysłów zostało zaakceptowanych, więc i pozycja w ewentualnych negocjacjach była inna. No i do tego co robię określone narzędzia po prostu są niezbędne (co nie znaczy, że nie trzeba było o nie powalczyć…).
Ponieważ zajmuję stanowisko kierownicze w porównaniu do współpracowników zarabiam nieco więcej. Niemniej sam fakt zamrożenia wynagrodzeń od kilku lat przy stałym wzroście kosztów utrzymania rodziny (a przy dwójce studentów w dwóch różnych miastach, obu odległych od miejsca zamieszkania - skokowym wzroście) musi powodować kłopoty i rozgoryczenie.
Kiedy podejmowałam pracę, nie myślałam że zostanę tu dłużej. Nie zastanawiałam się nad oczekiwaniami, nie miałam żadnych wyobrażeń - po prostu zaakceptowałam to co było z myślą, że za chwilę i tak stąd zniknę. Dzisiaj myślę, że zostając popełniłam błąd, a na naprawienie go dzisiaj jest już za późno - wbrew temu co może się wydawać, zawsze obserwowałam swoją organizację raczej z boku. I nic mnie tak nie przeraża jak przerośnięte procedury, co może świadczyć o tym, że chyba nie do końca czuję się dobrze w administracji. Zgodnie z teorią wszechświatów równoległych może istnieje gdzieś taka administracja w której czułabym się na swoim miejscu? Wystarczy go znaleźć, przenieść się tam kwantowym skokiem - albo, skoro nie potrafimy dostosować się do rzeczywistości spróbować dostosować tę rzeczywistość do siebie? Tak, wiem, z motyką na słońce i takie tam...
Od czterech lat mam satysfakcję z wykonywanej pracy (zostawmy na razie względy finansowe). Odkąd zmienił się mój zakres obowiązków, gdzie zadania nie są sztywno opisane procedurami i pozwalają na wykorzystanie kreatywności. Ciągle uczę się czegoś nowego i w różnych dziedzinach, zakres czynności mam bardzo zróżnicowany i nuda mi nie grozi. Przeszkadzają mi natomiast (demotywując) najróżniejsze absurdy, o których pisałam wielokrotnie i nie będę się powtarzać. Bardzo przeszkadza brak czasu na wykonywanie podstawowych zadań, z których wykonywania ktoś mnie będzie rozliczał. I nie będzie wtedy pytał o czas poświęcony na zebranie i przygotowanie danych, odpowiedzi czy tabelki do wykonania w nieprzekraczalnych terminach - kilka razy w tygodniu. Albo o zadania dodatkowe, nie znajdujące odzwierciedlenia w opisie mojego stanowiska pracy, ale przypisane mi imiennie.
Zazwyczaj nie przyznaję się gdzie pracuję. A jeśli już przypadkiem wyjdzie na jaw, to ludzie raczej pytają o różne rzeczy związane z własnymi sprawami (gdzie, kiedy jak i co trzeba załatwić) niż na nas narzekają. Chyba w oczy żywemu człowiekowi nie wypada. Jakąś rezerwę wyczuwam, ale w trakcie rozmowy zazwyczaj znika. W końcu – praca jak praca, bywają gorsze zawody.
Trudno mi wypowiadać się za moich szeroko rozumianych współpracowników, ale myślę, że wielu straciło ochotę do angażowania się w cokolwiek w stopniu większym niż minimalny. Strach przed utratą zatrudnienia lub pogorszeniem się jego warunków zniechęca do różnych form aktywności. Dominuje postawa: „lepiej siedzieć cicho i się nie wychylać”. A to paradoksalnie (mimo postrzegania tego niekiedy jako pozytyw przez samą „górę”) blokuje możliwość sensownego rozwoju naszej administracji. Nie da się myśleć samemu za tysiące osób.
Są też tacy, którym się jeszcze chce, ale to chyba wynika bardziej z wrodzonego optymizmu i takiego a nie innego charakteru niż z zewnętrznych czynników motywacyjnych. Co ciekawe, z takimi typami osobowości zazwyczaj wiąże się duża niechęć do papierów i te właśnie osoby mają problemy ze sztywnymi i zbyt szczegółowymi procedurami. Ale za to mają pomysły, choćby na usprawnienie pracy, nie mówiąc o wielu innych kwestiach korzystnych dla organizacji.
To dość zabawna obserwacja: w ogłoszeniach z ofertami pracy pracodawcy publiczni umieszczają wymóg kreatywności, a potem takiego delikwenta rzuca się w głęboką wodę biurokracji. I co się z tą kreatywnością dzieje? Ano są trzy możliwości: albo delikwent się dostosuje i zapomni o pomysłach, albo będzie cierpiał i walczył, tracąc energię i zapał i gubiąc ten ogień płonący w kreatywnych duszach, albo machnie ręką i zniknie z horyzontu… Wniosek jest dość prosty: „kreatywność” w ogłoszeniach o naborze to efekt mody, ale urzędy tak naprawdę na zatrudnianie ludzi kreatywnych nie są przygotowane. No chyba, że inaczej definiujemy to słowo.
A co się zmieniło we mnie? Jestem bardziej sceptyczna niż kiedyś. Trudniej zdobyć moje zaufanie. Wiem, że tak naprawdę my jako grupa zawodowa nie mamy wsparcia i jesteśmy „chłopcem do bicia”. Przede wszystkim przez media, ale i politycy bezkarnie sobie na nas używają.
Marzy mi się, żeby pojęcie „korpus” było równoznaczne z pojęciem „ludzie” (stosowane dziś słowo „zasoby” dla mnie ma wydźwięk pejoratywny). Służba cywilna – jak sama nazwa wskazuje to przede wszystkim służba, co niesie za sobą określone obowiązki i ograniczenia. Zgoda. Ale tym bardziej, jeśli ktoś taką służbę podejmuje i wykonuje swoją pracę z zaangażowaniem zasługuje na zwykły szacunek. A tego, niestety, często odczuć się nijak nie daje. Wystarczy zajrzeć w dowolne media…