...i znów rozważania o motywacji...
W mediach niedawno znów zrobiło się głośno o urzędniczych nagrodach. Przyznam, że od jakiegoś czasu czytując takie newsy mocno zastanawiam się, czy ze mną wszystko w porządku. Tak podchodząc statystycznie: ile procent osób zatrudnionych w urzędach widzi w kwartale nagrodę przekraczającą 1000 pln na swoim koncie? Bo patrząc dookoła mam wrażenie, że niewiele... Tak średnio to w moim otoczeniu - o ile w ogóle jest - oscyluje w granicach 100-300 pln. Tendencja jest taka, że nagroda przyznawana ma być za szczególne osiągnięcia w pracy. Ale pomijając tę kwestię (jeszcze kiedyś do niej wrócimy, bo temat jest rozwojowy) tradycyjnie spojrzę na temat pod zupełnie innym kątem niż patrzy się na niego zazwyczaj. Otóż od dawna intryguje mnie pewna rzecz.
Wdrażanie różnych biznesowych narzędzi do zarządzania administracją publiczną, w tym służbą cywilną, przyniosło swego rodzaju modę na tworzenie rozmaitych zespołów składających się z osób zatrudnionych w różnych urzędach lub też przesuwanie niektórych zadań w dół. Ma to swój sens i często przynosi wymierne efekty, ponieważ wymiana wiedzy od czasów prehistorycznych owocowała postępem. W jednej jaskini pięściaki ciosano w kształcie owalnym, w innej sercowatym i sąsiedzkie kontakty skutkowały wzbogaceniem technologii ich produkcji i odkryciem, że do pewnych celów jest lepszy ten który przyniósł sąsiad niż ten wytworzony samodzielnie. A jak jeszcze usiedli obok siebie i ciosali razem, mieli szansę wynaleźć jeszcze bardziej praktyczne narzędzie... Ale zostawmy jaskiniowców, bo nie o nich tutaj chodzi.
Nurtuje mnie bowiem coś zupełnie innego: jeżeli w jakieś dodatkowe zadanie na wyższym szczeblu angażowani są ludzie ze szczebla niższego, to zgodnie z zasadami kiedy ich praca przyniesie efekty, mają prawo do otrzymania wyższej nagrody (ewentualnie: do otrzymania nagrody, bo bez tego wcale by jej nie dostali).
I tu zaczynają się schody, bowiem ta nagroda będzie pochodziła z funduszu jednostki macierzystej. Jeśli przyjmiemy, że urzędów podległych danej jednostce jest kilkadziesiąt, a w pracach zespołu brały udział osoby tylko z kilku urzędów, stan faktyczny jest następujący:
1) Te urzędy, których pracownicy brali udział w wykonywaniu zadań zespołu mają w efekcie pomniejszony fundusz nagród, a te które nie brały - nie. Czyli pula do podziału w urzędach nieaktywnych jest większa.
2) Tym samym pula w urzędach aktywnych jest mniejsza, co oznacza ni mniej ni więcej tyle, że szef tegoż urzędu dysponuje mniejszą kwotą do podziału na pracowników, którzy wykonują zadania jednostki macierzystej, w tym tych, którzy zastępowali naszego aktywistę gdy był zajęty pracą na rzecz zespołu - czyli również wykonywali coś ponad swoje normalne obowiązki.
3) Atmosfera w jednostce macierzystej jakby zgęstnieje: "my pracowaliśmy za niego, a on dostał nagrodę"; "jaki wpływ jego praca miała na wyniki naszego urzędu?"
Wracając do motywacji - gdzież ona w takiej sytuacji? Kto się tu poczuje zmotywowany? Aktywista, który się narobił dla zespołu międzyurzędowego a teraz w miejscu pracy może mieć do czynienia z niechęcią współpracowników? Współpracownicy, którzy mogą czuć się wykorzystani?
A może warto wprowadzić jakieś rozwiązanie, które wreszcie skończy z tzw. bezkosztowym wykonywaniem zadań? Bo bezkosztowość nie istnieje. Ba, nie istnieje nawet takie słowo, sprawdźcie sobie w słowniku. Czas, wynagrodzenie, materiały biurowe czy prąd, licencje itd. wykorzystywane przy wykonywaniu jakiegoś zadania są kosztem zawsze i można to bez problemu przeliczyć na konkretne kwoty. Pod warunkiem, że się nie zamyka oczu i nie odwraca głowy. Czasem te sytuacje kojarzą mi się z dawnymi latami, kiedy bawiłam się w chowanego z moją dwuletnią wówczas siostrą. Była święcie przekonana, że jak ona mnie nie widzi, to ja jej też nie zobaczę, więc naciągała sobie koc tylko na głowę całą resztę pozostawiając na widoku i niezmiennie była zaskoczona, że ją od razu znajdowałam...
Więc - wracając do motywacji - skoro szef jednostki ma zapewnić oprócz wykonywania zadań własnych współwykonywanie zadań na wyższym niż swój poziomie to powinien mieć na ten cel jakieś dodatkowe środki. Albo też przestańmy się dziwić, że ludzie nie chcą się udzielać. Bo nie dość, że się narobią to jeszcze potem mogą znaleźć się między młotem a kowadłem... No chyba, że sami zrezygnują z nagrody. A to już w ogóle nie miałoby kompletnie żadnego sensu, ani w dziedzinie motywacji ani w żadnej innej...