Na pierwszą interpelację w sprawie zamrożenia kwoty bazowej członków korpusu służby cywilnej, którą złożył Pan poseł John Abraham Godson odpowiedź możecie znaleźć tutaj. Cokolwiek by nie mówić, odpowiedź owa zdaje się być całkiem nie na temat, no i od razu nasuwa się kilka uwag.
Przede wszytkim warto spojrzeć sobie na wykres obrazujący zatrudnienie w naszej gospodarce. Celowo wyodrębniłam z administracji KSC, żeby było widać jaki "ogromny" wpływ ma stan zatrudnienia w korpusie, a tym samym zarobki na całość w naszym kraju. Niecałe 1,5%...
Aż chciałoby się rzec ironicznie: jeszcze nigdy tak niewielu nie miało tak ważnego wpływu na tak wiele... Nasuwa się natychmiast pojęcie: "efekt propagandowy", prawda? Nie ma też w odpowiedzi ani słowa o tym, że zamrożenie trwa od kilku lat, podczas gdy innym grupom zawodowym w budżetówce kwotę bazową podwyższano.
Nawiązując natomiast do "niekenseyowskich efektów konsolidacji" (co tłumacząc na polski oznacza, że dostosowania fiskalne realizowane poprzez ograniczenie wydatków są bardziej trwałe od tych, które polegają na zwiększeniu dochodów oraz mają mniejszy negatywny wpływ na wzrost gospodarczy*) to nawet sam Roberto Perroti, włoski ekonomista i gorliwy zwolennik tej metody dziś ma wątpliwości, czy może ona być skuteczna w obecnym kryzysie - więcej na ten temat możecie poczytać tutaj. Ten argument więc wskazany w odpowiedzi mnie osobiście zupełnie nie przekonuje. Pomijam już całkowicie, że mowa jest w tej teorii o krótkim okresie czasu. Z naszej perspektywy (i naszych rodzin, które musimy utrzymać przy podwyższonych stawkach VAT na nasze codzienne i mniej codzienne zakupy, zamrożeniu skali PIT, podwyższeniu akcyzy na olej napędowy i opłaty paliwowej, obniżeniu zasiłku pogrzebowego - bo może warto przypomnieć, że my też jesteśmy ludźmi i nas też dotyczą prawa natury) - czy kilkuletnie zamrożenie płac można nazwać "krótkim okresem czasu"? A jak to się przełoży na nasze emerytury w przyszłości, o ile ich dożyjemy?
"W ramach zamrożonego funduszu wynagrodzeń istnieje bowiem możliwość przy odpowiedniej polityce kadrowo-płacowej, np. w przypadku wolnego funduszu, pozostałego po osobach, które odeszły z pracy lub przeszły na emeryturę lub rentę, zwiększania płac indywidualnych w ramach planowanych wynagrodzeń."
Ten punkt doprawdy mnie rozbawił, szczególnie z perspektywy pracownika jednego z urzędów skarbowych. Kasa po tych co odeszli zostanie, ale pod warunkiem, że nikogo nie zatrudnicie. Aha, ale tu wam jeszcze dorzucimy kolejne zadanie: egzekwowanie abonamentu RTV...
Średnia płaca wskazana w odpowiedzi dotyczy sfery budżetowej jako całości, a tym samym i tych, którzy "mrożonki" nie mieli. Ogólnie biorąc to liczenie średniej jest do bani, bo średnia wcale nie znaczy "najczęstsza". Najczęstsza to będzie wartość środkowa, czyli mediana. Całkiem inaczej by te dane wyglądały. A gdyby tak jeszcze to zróżnicować na poszczególne rodzaje urzędów (bo w takim ładnym raporcie DSC jest podział statystyczny przy średnich wynagrodzeniach na stanowiska wspomagające, specjalistyczne, zarządzające itd.) to też ciekawe dane się pokażą. W takich Izbach Skarbowych czy UKSach, nie mówiąc już o ministerstwach zarabia się więcej niż w urzędach najniższego szczebla.
W ogóle jak porównać dane dotyczące struktury zatrudnienia ze względu na płeć i najniższych zarobków w KSC (stanowiska wspomagające - niemal 75% obsady tych stanowisk to kobiety) to wychodzi, że zacisnąć pasa muszą przede wszystkim właśnie kobiety, żeby gospodarka ruszyła z kopyta. I jak to się ma do wszystkich papierowych działań służących równouprawnieniu i niedyskryminowaniu ze względu na płeć?
A argument, że młodzi chcą do administracji, bo "praca w administracji jest dość atrakcyjna, np. ze względu na warunki pracy, formę zatrudnienia, szkolenia, a także możliwość
rozwoju zawodowego i awansu" to pochodzi z kosmicznej perspektywy Stolicy. Powiem tak: w urzędach centralnych - może. Na dole, na tzw. prowincji gdzie pracuje nas najwięcej to o szkolenia ciężko. Rozwój zawodowy, owszem, ale raczej na własny koszt. A młody z kompetencjami który się zgłasza do takiegio najniższego urzędu to się zatrudnia jak nie ma innego wyjścia. Jak ma jakąś alternatywę to na wieść ile by dostał najpierw niedowierza, a potem odwraca się na pięcie, zabiera papiery potwierdzające kompetencje i znika.
A poza tym: jakie zatrudnienie? Jakie nabory? Trzeba będzie oszczędzać kasę z wakatów dla tych co zostaną...
Pewną niekonsekwencję tu widzę.
I jeszcze jedno: jak najbardziej potwierdza się to, co wieszczyłam kilka lat temu, jak przymierzano się do budżetu zadaniowego. Jak widać, samo wyszło - szef ma do wyboru - albo zatrudnić więcej ludzi i płacić im mniej, albo dać im zarobić nieco więcej, ale obciążyć pracą której nie są w stanie przerobić. A ktoś mi próbował wtedy wmówić, że to wcale nie o to chodzi. Nie opłaca się zatrudniać fachowców ani zachęcać ludzi do podnoszenia kwalifikacji, bo dyrektorów generalnych najzwyczajniej w świecie na to nie stać. To na czym my chcemy tę sprawną i nowoczesną administrację budować? Na kodeksie etyki i na nadziei?
*źródło: strona Narodowego Banku Polskiego - nawiasem mówiąc, w dalszej części opracowania jest napisane: "Szereg opracowań wskazuje wręcz, że w pewnych sytuacjach wpływ ten może być pozytywny, co określane jest pojęciem „niekeynesowskich efektów polityki fiskalnej”, choć niektóre z najnowszych badań kwestionują zastosowaną w tych badaniach metodykę i podważają ich wyniki".