Umilkły chwilowo spory związane z tzw. racjonalizacją zatrudnienia w administracji, jednakże echa dyskusji wciąż gdzieś się pojawiają - natknęłam się dziś na artykuł, który mnie wzburzył - a jeszcze bardziej wzburzyły mnie komentarze to tegoż artykułu.
Rozumiem, że dziennikarze też chcą z czegoś żyć, ale jeśli wymaga się od kogoś kompetencji i znajomości tematu, za które na przykład urzędnicy biorą pensje, wypadałoby samemu jakiś poziom kompetencji zaprezentować.
Po pierwsze, zatrudnienie w ostatnich latach najbardziej wzrosło w jednostkach samorządu terytorialnego, a nie w urzędach takowymi nie będących. A co do zasady: ingerencja władzy centralnej w sprawy samorządów byłaby zaprzeczeniem idei decentralizacji państwa. Nie będę się wypowiadać na temat konieczności czy też jej braku zwiększania zatrudnienia w tychże, ponieważ nie jestem tu kompetentna.
Po drugie, jeśli nie było żadnych badań - a takich nie było - obciążenia pracą w poszczególnych rodzajach urzędów czy agencji nie można wrzucać wszystkich do jednego wora.
Skoro wszystkim urzędnikom tak fajnie się pracuje, skąd biorą się nadgodziny w urzędach? Może jeszcze wspomnę, że nadgodziny te nie są płatne - teoretycznie przysługuje za nie wolne, tylko jakoś nie bardzo jest je kiedyś wziąć, a nieodebrane nadgodziny przepadają. W tej sytuacji nikt zdrowy na umyśle nie robiłby nadgodzin grając np. w pasjansa, prawda? Z pewnością wszyscy znamy znacznie przyjemniejsze sposoby spędzania wolnego czasu...
Po trzecie, nawet jeśli nie ma przeprowadzanych badań dot. obciążenia pracą w poszczególnych urzędach, są publicznie dostępne protokoły i wnioski z kontroli NIK, gdzie dla mojej branży na przykład wciąż są tam stwierdzenia o nadmiernym obciążeniu, które skutkuje niewykonaniem w takim zakresie, jaki byłby dobrze widziany czy konieczny, wszystkich zadań. Mimo wspomnianych wyżej nadgodzin.
Po czwarte, przywoływany w uzasadnieniach różnych wypowiedzi, w tym do poległej ustawy o racjonalizacji zatrudnienia, argument związany z informatyzacją i tym samym ułatwieniem dla urzędników pomija dość istotną kwestię: kompatybilności poszczególnych aplikacji użytkowanych w urzędach. Skoro potrzebna jest wysoka wiedza specjalistyczna, żeby takie dane z różnych aplikacji połączyć, a taką wiedzą dysponuje do kilku osób w instytucji (mających dodatkowo całe mnóstwo innych zadań do wykonania) jak można mówić o pełnych ułatwieniach z wykorzystywania systemu? Może dodam jeszcze, że nie jest to tak, że kierujący urzędem ma możliwość wyboru - w większości przypadków są to aplikacje narzucane z góry... Owszem, rozwija się to wszystko, ale nie w takim tempie jakby się mogło wydawać.
Po piąte: nie twierdzę, że nie ma złych urzędników. Oczywiście, że są. Zazwyczaj zresztą tacy właśnie mają mocne "plecy" - i nawet przy 10 racjonalizacjach to nie oni przecież zostaną uznani za zbędnych... Zawsze musi być ktoś, kto pracuje za nich i za siebie... Co można zrobić, żeby takie sytuacje wyeliminować?
Podsumowując: zmniejszenie zatrudnienia w administracji może być rozważane dopiero po przeprowadzeniu obiektywnych badań, które wskażą, w jakich obszarach to zatrudnienie może być zredukowane bez szkody dla państwa i obywateli. Radosna twórczość naszych parlamentarzystów, brak sensownej analizy prowadzonej od góry w poszczególnych resortach, lobbing, brak skutecznych narzędzi motywacyjnych, przedkładanie papierów nad faktyczne ulepszanie jakości pracy i zarządzania zasobami ludzkimi (może pora zacząć przedkładać skuteczność nad produkcję dokumentacji?) - to wszystko powoduje, że słabość naszej administracji najbardziej widoczna jest na "dole" - przy bezpośrednich relacjach klient - urzędnik.
Żadna sztuka obciąć komuś głowę, żeby uspokoić nastroje społeczeństwa. Może jednak lepiej zastanowić się, jak sensownie taką głowę wykorzystać?
I żeby nie było: popełniłam ten artykuł będąc na urlopie. Zaległym, który należy wykorzystać do końca marca...