czyli kto się od kogo uczy...
Lokomotywa KAS się rozpędza, robi się coraz goręcej (wbrew temu co za oknem), pozwólcie jednak, że zanim znów zacznę ten temat opowiem Wam o ostatnich doświadczeniach przy okazji pewnego zakupu. Mam bowiem wrażenie (btw: chyba nie tylko ja, bo spotkałam się z podobnym poglądem u kilku innych osób. M. in. przy okazji
rozmowy o przyjazności języka urzędowego wspomniał o tym dr Tomasz Piekot), że komercyjne firmy uczą się od urzędów. Tak jak my próbujemy uczyć się od nich. Ale do rzeczy. Ponieważ nie należę do kulturystów, w podróż staram się nie zabierać więcej bagażu niż jestem w stanie unieść (może powiem tak: ostatnio to nawet rozmiar tubki z pastą do zębów ma znaczenie). W związku z tym pojawiła się potrzeba zmiany rozmiarów również innych rzeczy które ze mną jeżdżą. Dlatego ostatniego, mroźnego, sobotniego poranka wybraliśmy się z małżonkiem zapolować na jakąś obniżkę. Okazało się, że nie tylko obniżka posezonowa, ale i zakup mobilnego internetu powoduje dodatkowy bonus. A ponieważ ja bez internetu jak bez powietrza, to stwierdziłam, że może warto skorzystać. I tu zaczyna się nasza opowieść o procedurach... Pan, który miał załatwić ze mną umowę na internet zaprosił nas do stolika i...
No dobra, powiem tak: najpierw była procedura sprawdzania klienta (co jest ze wszech miar zrozumiałe, bo mogłam wszak teoretycznie komuś rąbnąć dowód albo sprawić sobie tzw. dokument kolekcjonerski i na tenże dokument podpisać umowę jako nie ja). Problem w tym, że ze względu na błędy w systemie operatora trwało to dość długo. A później było jeszcze lepiej, bo pan zaczął najpierw szukać kodów promocyjnych, których nabicie przy kasie skutkowało obniżką - a jak już je znalazł, zaczął sprawdzać je systematycznie jeden po drugim. Wraz z ostatnim kodem ze sporego stosiku zniknęła nadzieja, że któryś zadziała. Zatem pan zaczął dzwonić po innych placówkach tego rodzaju i jak sądzę, w taki sam sposób państwo w tych innych placówkach również sprawdzali każdy kartonik z kodem jaki znaleźli. W tym momencie straciłam z oczu rzeczywistość i zagłębiłam się w rozważaniach czy jeszcze kiedyś stąd wyjdę, a jeśli wyjdę - czy będę już miała wnuki. Albo czy w trakcie tego procesu człowiek zdążyłby założyć rodzinę, wychować dzieci, zastanowić się i zdecydować ostatecznie któremu z nich zapisać w testamencie ten kupowany właśnie notebook i czy będzie on już na tyle stary aby uchodzić za antyk (w dodatku w świetnym stanie, bo jeszcze nigdy nie użyty...) i jak długo trwałoby pobieranie aktualizacji i w ogóle wiele innych tego rodzaju myśli przeszło mi przez głowę.
Mój biedny mąż z pewnością zapuściłby korzenie w tym sklepie (twardo nie chciał usiąść, bo przecież weszliśmy tam tylko na chwię) gdyby nie to, że od czasu do czasu ruszał na przechadzkę.
Wreszcie wszelkie procedury zostały spełnione i w ten sposób udało nam się wyjść na powietrze już po 2,5 godzinach. Nie znam się na prowadzeniu wielkiego sklepu, ale mam wrażenie, że można to jakoś uprościć. Na przykład pilnując daty ważności dystrybuowanych kodów albo też dopuścić inny sposób weryfikacji tożsamości klienta.
Myślę, że cała sztuka polega na tym, że aby pogodzić konieczność posiadania procedur z koniecznością cięcia kosztów i maksymalizacji zysków coraz więcej podmiotów gospodarczych przerzuca ryzyko długotrwałych procedur na klienta. Tzn. ważne jest by je mieć, nie jest ważne, by przestrzegając ich działać efektywnie. Bo mimo założenia, że procedury są dla klienta zauważam coraz częściej w firmach tzw. "dupochronowatości" a przecież to nic innego jak wynalazek administracji.
Od dawna uważam, że powstającym procedurom powinniśmy nadawać imiona. Proponuję spróbować odnaleźć pierwszą i nazwać ją "Hydra". Zapewne pamiętacie, że Hydra w mitologii greckiej miała taką ciekawą właściwość organizmu, że gdy ktoś jej odciął głowę to w miejsce tej jednej głowy odrastały dwie lub trzy nowe. O ile pamiętam, w tym przypadku skuteczny okazał się ogień, co jest kolejną analogią...
A tak serio to cała ta historia wzięła mi się z podduszenia, chwilowo (na szczęście dla każdej łaknącej tlenu komórki mojego ciała tylko chwilowo) bowiem przebywam w Krakowie. Jak przed laty, Smog Wawelski terroryzuje miasto. Nazwisko to samo, tylko imię się zmieniło...