...w ramach rekompensaty
No właśnie...
Wychowałam się w bloku z centralnym ogrzewaniem. Nigdy właściwie wtedy nie myślałam, że ktoś nie śpi, aby było mi ciepło, a i hałda węgla na pobliskim placu spółdzielni mieszkaniowej niewiele mi mówiła. Kiedy wyszłam za mąż, przenieśliśmy się do domu po moich dziadkach, gdzie też niby było centralne ogrzewanie, ale żeby działało, trzeba było palić w piecu. Przeważnie zajmował się tym mój mąż, a ja bezskutecznie próbowałam nauczyć się rozpalać ten nieszczęsny ogień.
Kiedy mieliśmy już dwoje dzieci mój mąż został na trzy tygodnie wzięty do wojska na jakieś ćwiczenia. Zostałam w lutym sama z dwójką małych dzieci, dziadkiem wymagającym opieki, trzema psami i piecem, wyjątkowo wrednym i złośliwym wobec mnie (chyba dlatego, że odkupiliśmy go od mojego niedoszłego teścia, który nie mógł przeboleć że kiedyś zmieniłam zdanie).
Mój mąż przygotował zapas drewna na trzy tygodnie, więc rąbanie mi odpadło. Pozostała kwestia rozpalania.
Nie bacząc na moją niechęć do telewizji obejrzałam jakiś film o piromanie, traktując to jako film instruktażowy. Niestety, zapewne scenarzysta i reżyser tego filmu nigdy w życiu żadnego ognia nie rozpalali, bo w scenach, które mnie najbardziej interesowały najpierw było ujęcie gościa z zapałkami, a potem wielkiej łuny. Zastanawiałam się, czy ktoś nie robi sobie ze mnie jaj.
Zużywałam ogromne ilości gazet, pryskałam na suche drewno dezodorantem z alkoholem, zużyłam niektóre drewniane utensylia kuchenne, pozbyłam się części odzieży, której i tak nie nosiłam i zyskałam miejsce w szafie, ale i tak najlepiej paliły się orzechy włoskie z jesiennego zbioru. Nie miałam wcześniej okazji ich rozłupać, bo nie chciałam hałasować kiedy dzieci spały, a jak nie spały, to mogłam zapomnieć o łupaniu.
Przestałam wierzyć, że cokolwiek można podpalić, zwłaszcza przypadkowo.
Aż któregoś razu mi się udało w ciągu 15 minut. Potem drugi raz i trzeci i w końcu się nauczyłam!
Niemniej kiedy mąż powrócił, z wielką ulgą oddałam mu zapałki. Na stałe. Jest w tym lepszy...