...może powieść w odcinkach?
W rankingu najbardziej wkurzających rzeczy na świecie bezapelacyjnie wygrywa dźwięk budzika. Szczególnie kiedy przed chwilą jeszcze trwał piękny sen o tym, że dziś sobota. Tymczasem bezduszny elektroniczny dźwięk brutalnie wyprowadza człowieka z błędu, informując, że niestety, ale sobota to już była, a do następnej jeszcze trochę… Właściwie niby można zastąpić zwykły budzik radiem włączającym się o określonej godzinie. Niektórzy nawet takie rozwiązanie stosują. Ale przecież nie ja. Nie chcę wzbudzić w sobie nienawiści do muzyki, a tak zapewne by się to skończyło. Poza tym… jeśli akurat człowiek trafi na reklamę? Jak może potoczyć się dzień jeśli pierwsze słowa które człowiek danego dnia usłyszy brzmią: „czy wiesz jakie grzyby atakują twoje stopy?” (albo coś w tym stylu…).
No to trudno, pozostańmy przy budziku. On jest, jak już wspomniałam, wkurzający, ale przynajmniej nie każe mi niczego kupować od bladego świtu. No i czasem… czasem człowiek bardzo by chciał go usłyszeć. Na przykład wtedy, kiedy potyka się o czyjeś leżące nogi w ciemnej urzędowej łazience. Co gorsza, zupełnie nieruchome nogi, których absolutnie i w żadnym wypadku nie powinno tam być. Wszak przed chwilą wyszłam z biurowego pokoju gdzie pozostał komplet osób które ewentualnie mogłyby z tej łazienki korzystać….
Podobno ten krzyk słyszany był na obszarze całego województwa. Tak mówili później. Na pewno jednak słyszeli go moi współpracownicy w pokoju obok i na pewno słyszał go ochroniarz. W niewielkim przejściu zakotłowało się straszliwie, przy czym ja próbowałam za wszelką cenę opuścić koszmarną łazienkę, a wszyscy przybyli na ratunek uniemożliwiali mi to, dokładnie dociskając drzwi. A może właśnie mieli nadzieję, że w końcu i raz na zawsze ktoś się ze mną rozprawi i chcieli mieć pewność?
W każdym razie jedno jest pewne: jeden krzyk i zaraz za nim całe mnóstwo pytań w stylu:
- co się stało? (ha, ha… jako logicznie i trzeźwo myślący analityk gdybym wiedziała co się stało to przecież bym nie krzyczała);
- czemu tak krzyczysz? (odpowiedź na to pytanie wymaga sięgnięcia w głąb po wspomnienia z dzieciństwa, ponieważ każdy właśnie wtedy nabywa własnego stylu i od tamtego momentu krzyczy tak a nie inaczej);
- wszystko w porządku? (to pytanie też nie jest precyzyjne, na świecie jest wiele niesprawiedliwości i to wcale nie jest w porządku).
- W łazience ktoś leży – udało mi się wtrącić między pytaniami, o dziwo, nawet dość spokojnie.
- Jak kto ktoś leży? – usłyszałam z drugiej strony drzwi głos koleżanki.
Wreszcie udało się upiorne drzwi otworzyć i w świetle dobiegającym z pokoju udało się dostrzec ludzki kształt tuż obok zaszpuntowanego prysznica. Leżał w brodziku, a nogi o które się potknęłam wystawały na zewnątrz.
- Rany, kto to jest? – spytał kolega – ktoś go zna? Skąd on się tu wziął?
Stałam wmurowana w podłogę. Owszem, znałam go. Z widzenia. Od kilku tygodni, odkąd widziałam go w kawiarni rozprawiającego o optymalizacji kosztów podatkowych usilnie starałam się ustalić jego personalia, bo pasował mi bardzo do sprawy którą właśnie mieliśmy na tapecie, a która wiązała się z wyjątkowo bezczelnym szwindlem na grube miliony…
I tak właśnie zaczyna się ta historia którą nazwiemy:
„Morderstwo w Urzędzie Skarbowym”
Policja zjawiła się całkiem szybko. Jeszcze szybciej wieść rozniosła się po urzędzie. Nasza, zazwyczaj opuszczona, część korytarza zakwitła życiem, kto żyw pod byle pretekstem próbował zajrzeć do naszych pomieszczeń. Lada chwila można było oczekiwać, że wśród klientów po mieście popłynie lament: „Łojezu, mordują w skarbówce!”. Kto wie, jakie miejskie legendy się z tego wylęgną…
Równie szybko zaczęły padać pytania. Zgodnie z procedurą najpierw sympatyczny pan nieznanej mi rangi zapytał o nasze personalia.
Przepraszam. Nie przedstawiliśmy się. Jest nas pięcioro, nazywają nas analitykami. Pokrótce mówiąc, nikt nie wie co właściwie robimy, ale wszyscy uważają nas za cudotwórców. Nasze zadanie polega na tym, żeby wiedzieć wszystko o wszystkim, cokolwiek się zdarzyło, właśnie wydarza lub zdarzy w przyszłości oraz umieć to udowodnić przez wyszukanie odpowiednich danych, obrobienie ich, przeanalizowanie i umieszczenie wniosków, często w tabelce, ale bywa i w formie bardziej literackiej. Właściwie to nasza komórka organizacyjna powinna nazywać się Referatem Ostatniej Deski Ratunku lub Referatem od Spraw Beznadziejnych, ponieważ jeśli już ktoś kompletnie nie wie jak rozwiązać jakiś problem, przekazuje go do nas, niezależnie od tego czego problem dotyczy.
Ania i Beata są informatyczkami i dokonują cudów wybierając dane z rozproszonych aplikacji. Ela i Władek są specjalistami od podatków i paru innych rzeczy którymi się zajmujemy. A ja mieszczę się gdzieś tam pośrodku między nimi wszystkimi, próbując ogarnąć wyłaniającą się z tego całość. Tyle o nas, wróćmy do tajemniczych nóg wystających z brodzika.
No więc pan zapytał o nasze personalia, po czym przeszliśmy do momentu znalezienia nieszczęsnej ofiary. Padło m. in. pytanie, całkiem proste i logiczne:
- A wchodząc do łazienki nie widziała pani że ktoś tam leży?
- Nie, bo tam było ciemno – odpowiedziałam.
- Jak to ciemno? Nie zapaliła pani światła?
- Żarówka była przepalona. Pana technicy sobie wkręcili, więc teraz jest jasno. Ale nam nie było wolno. Zgodnie z procedurą nie wolno wymienić żarówki, jeśli nie ma się uprawnień elektryka. Poza tym nie mamy drabiny, a regulamin zabrania wchodzić na krzesło „w celu sięgnięcia wyżej”. Przypuszczam, że korzystając z łazienki po omacku też łamiemy jakieś procedury BHP, ale lepsze chyba to niż łamanie sanitarnych. No i zawsze można podpisać oświadczenie, że wchodzi się do ciemnej łazienki na własne ryzyko i odpowiedzialność i nie będzie się rościć pretensji i tak dalej.
Policjant spojrzał na mnie dziwnie.
- No dobrze, to było ciemno. O której godzinie weszła pani do tej łazienki?
- Tak koło ósmej.
- A wcześniej ktoś z państwa wchodził?
Beata nieśmiało przyznała, że tak. Ale zupełnie niczego nie zauważyła.
- Czyli dzisiaj były panie dwie. A wczoraj? Mógł już tam leżeć niezauważony?
Cała ta sytuacja była kompletnie absurdalna. Dowcip polegał na tym, że wstępu do naszych pomieszczeń broniły potrójne metalowe drzwi, od strony okna krata, a w ogóle żeby do nich dojść trzeba było przejść za portiernię, pod czujnym okiem ochroniarza. Tylko do nas tamtędy się szło, więcej żadnych pomieszczeń tu nie było. Jeżeli ten człowiek nie przyszedł w czasie godzin pracy, to po prostu w ogóle nie mógł wejść. A nie przyszedł w czasie godzin pracy, bo nikt z nas go nie widział, ochroniarz również nie.
To skąd się wziął w tym nieszczęsnym brodziku??
Czy mógł tam sobie leżeć od wczoraj? Ciekawe pytanie… Brodzik jest kompletnie nieużywany, bowiem zaszpuntowano prysznic żeby mieć pewność, że nikt z niego nie będzie korzystał. Prysznic w urzędzie to rzadkość, u nas wziął się stąd, że użytkowane przez nas pomieszczenia były kiedyś mieszkaniem wynajmowanym różnym przyjezdnym gościom. Dzięki temu mieliśmy swoją własną łazienkę, połączoną z użytkowanymi przez nas dwoma z trzech pokoi. Łazienka ta była solą w oku i stanowiła obiekt zawiści wielu naszych współpracowników w urzędzie.
O, a może to któryś z nich załatwił gościa w naszej łazience, żeby nam trochę uprzykrzyć życie… Nie, no tak daleko to by się chyba jednak nikt nie posunął.
Popatrzyliśmy po sobie. A może faktycznie już wczoraj tam leżał? Znalazłam się przy tym brodziku przypadkiem, ktoś rozchlapał wodę i pośliznęłam się na niej, żeby złapać równowagę wyciągnęłam ręce przed siebie, chwyciłam za ściankę brodzika - ale jadąc nadal nogą po ziemi zaczepiłam nią o coś wystającego nad podłogą. Jak się później okazało, nogi nieszczęsnej ofiary. Nie wiem, czy ktoś wczoraj też uprawiał taką gimnastykę. Normalnie nikt tam nawet nie podchodził, nie było po co.
A w kompletnie zaciemnionej łazience nie tak łatwo coś zobaczyć, zwłaszcza że człowiek i tak się koncentruje na tym co akurat robi. Może i faktycznie leżał od wczoraj, czyli od poniedziałku. I tak nie wyjaśnia to jak wszedł, ale przez weekend na pewno miał na to znacznie więcej czasu.
- Słuchajcie, a może on tam leży już od tygodnia, odkąd żarówka się przepaliła? – rzucił ktoś.
Pan policjant spojrzał dla odmiany z niesmakiem.
- No nic, na razie poczekamy co powie lekarz.
Na pytanie czy ktoś z nas zna ofiarę odpowiedzieliśmy że tak, z widzenia, nie wiemy natomiast kim jest. Byłam pewna, że Władek sobie za chwilę zażartuje że to wszystko to moja robota, bo to całkiem niezły sposób żeby poznać personalia człowieka kiedy inne sposoby zgodne z procedurami zawiodły. Na szczęście się powstrzymał, ale przyznał potem, że przyszło mu to do głowy, owszem.
Policja zapowiedziała, że to jeszcze nie koniec, ale zwinęli się i pojechali jeszcze przed końcem pracy. I wtedy dopiero się zaczęło…
Pierwszy wpadł Michał, cały w wypiekach, gubiąc co chwilę papiery z roztrzęsionych rąk.
- To prawda, co mówią na górze? Podobno znaleźli u was jakiegoś człowieka w łazience? Podobno ktoś go zamknął przez pomyłkę i on umarł z głodu przez weekend? Nie zauważyliście że wszedł i nie wyszedł?
- O, a skąd masz takie rewelacje? – spytał Władek
- Z głodu by nie umarł, tam było takie duże cytrynowe mydło – sprostowałam w zamyśleniu
Na moment zapadła cisza. Chyba nie do końca to właśnie chciałam powiedzieć, ale wyszło jak wyszło.
- Jak ktoś mógł go zamknąć od zewnątrz?? Przecież drzwi od łazienki zawsze zamyka się od środka – zdziwiła się Ela.
- U was wszystko jest możliwe. Nie wiem, może założyliście odwrotnie drzwi – bronił swojej wersji Michał.
Znów zamilkliśmy. No tak, nie można było tego wykluczyć. No nie, zaraz, po co ktoś miałby się gimnastykować z drzwiami??
- Przesadziłeś. I niby jak by się je otwierało? Przecież w drugą stronę nie ma na to miejsca.
- No to właśnie nie mógł otworzyć i umarł z głodu.
- Wiesz co, idź już lepiej. Przez trzy dni nikt by nie umarł z głodu, a gdybyśmy nie mogli się dostać do łazienki przed weekendem, pewno byśmy zauważyli, że coś jest nie tak. A w ogóle skąd wziąłeś tę teorię?
- Na górze tak mówią. Poza tym przyszedłem zobaczyć czy macie coś do jedzenia. Bo skoro on umarł z głodu, to znaczy że nic nie zjadł więc powinniście jeszcze mieć.
Jakby nie patrzeć, wywód był logiczny. Mimo to ręce mi opadły.
- Zajrzyj do łazienki – poradził poważnie Władek – mydło cytrynowe jeszcze powinno tam być…
Michał w końcu poszedł przekupiony jakimś wafelkiem. Wróciłam do siebie i próbowałam skupić się na pracy, bo miałam do wykonania terminowe niezwykle ważne sprawozdanie. Nie było mi jednak dane, zadzwonił telefon.
- Dzień dobry, ja z prasy. Czy może mi pani poświęcić chwilę?
- Przykro mi, ale nie jestem upoważniona do kontaktów z mediami.
- Ale tylko chwilę… Czy to prawda, że w urzędzie uduszono podatnika?
Łomatko… Zaraz, może z tego wybrnę.
- Nic mi o tym nie wiadomo (no fakt, nie wiem przecież czy go uduszono…).
- Niemożliwe, powiedzieli mi że pani wszystko wie.
Jak dopadnę tych co mu powiedzieli, sama ich poduszę.
- Przecenia mnie pan, do dziś się uczę i jeszcze wielu rzeczy nie wiem.
- Ale może mi pani powiedzieć tylko słówko i skończymy rozmowę…
No nie, dość tego.
- OK. Słówko.
Odłożyłam słuchawkę. Telefon oczywiście znów zadzwonił, ten sam numer. O nie, nie odbieram. Lepiej wyjdę. Właściwie to powinnam się chyba przenieść do mojej ekipy na 2-3 dni. Raz, że strach tu samej, dwa że wszystkim jakoś nam może będzie raźniej, a trzy – nie powinnam była tu wracać, tam pewno wędrówki ludów trwają bo każdy chce zobaczyć na własne oczy i usłyszeć na własne uszy co się właściwie stało. Żyć mojej ekipie nie dadzą.
No i jak się okazało, miałam rację.
Cdn.